Miłość nie boli. Ból sprawiają ludzie, którzy nie potrafią kochać... Love doesn't hurt. Pain is caused by people who cannot love...

TRANSLATOR

2017-12-17

Tromsø - Whale Safari / Valsafari - part 2



Dziś, część druga historii naszej wyprawy do Tromsø.

Jak już pisałam w poprzednim poście, jedno safari na wieloryby zostało odwołane z przyczyn pogodowych. Morze po sztormie było wciąż rozbujane i wiało dość mocno.

Na szczęście sobotnie safari było wciąż w planach, z „MAŁYMI” zmianami. Otóż, dowiedzieliśmy się, ze ławice śledzi popłynęły dużo dalej na północ niż miejsce naszej zaplanowanej wyprawy, a wraz za śledziami popłynęły wieloryby i orki. Czyli widoki na zobaczenie wielorybów zmalały.

Ale dostaliśmy wiadomość, ze bardzo naszemu organizatorowi zależy, byśmy jako klienci byli zadowoleni z wyprawy i zaproponował nam wcześniejszy o 4 godziny!!!! Wyjazd. Wyjazd podstawionym autobusem, który miał nas dowieźć w nowe miejsce pobytu wielorybów i orek. Tam czekać na nas miała lodź. Oczywiście wszystko bez dodatkowych kosztów dla nas.
Jedynym problemem a właściwie napisałabym niedogodnością dla nas była bardzo wczesna pobudka bo aż o 4:30.


Wieczorem, przed dniem wyjazdu na wieloryby, było nocne fotografowanie zorzy o którym wspomniałam w poprzednim poście.


A teraz przejdę do zabawnej historii która się nam przydarzyła.

Na kilka tygodni przed wyjazdem, rozmawiałam ze znajomymi o tym jakby tu najlepiej się przygotować do tego wyjazdu, a właściwie jak zwalczyć chorobę morska. Bo szkoda było by wisieć za burta i karmić kraby zamiast fotografować.

Dostałam dwie rady: albo tabletki przeciw chorobie lokomocyjnej. Niestety po tabletkach można się czuć sennie i zmęczonym i działają krótko. Albo jakieś specjalne plastry, które nakleja się za uchem na 6 godzin przed wypłynięciem i działają aż przez 72 godziny. Wybraliśmy opcje druga, bo 1 plaster miał starczyć na 2 safari.


Wieczorem po prysznicu ponaklejaliśmy sobie plasterki za uszami i poszliśmy spać by rano bez problemu wstać na te wczesno-poranne safari. Ja się tylko zastanawiałam czy mi ten plaster w nocy nie odpadnie, ale nie odpadł.

Natomiast mój Wiking miał specjalne efekty po „zażyciu” plastra. Dodam ze On to z tych którzy, żadnych tabletek brać nie chcą a lekarza unika jak tylko może.

Rano budzi nas budzik. Mój Pan wstaje w lóżka pierwszy, bo od zewnętrznej leżał. Wstaje by zatrzymać budzik i… BANG!!!!

Walnął na podłogę z hukiem i leży jak długi! Najpierw pomyślałam, ze się poprzewracał o te nasze walizki porozkładane po podłodze. I sama nie wiedziałam czy się śmiać czy go zbierać z tej podłogi. Zanim zdążyłam cokolwiek więcej pomyśleć, słyszę „ co do diabla się dzieje!!!???”
A budzik wyje i wyje, wiec mu odpowiadam „nic się nie dzieje, budzik dzwoni, wiec go wyłącz, bo masz bliżej”. A On mi odpowiada: „ cos mi się w głowie kreci z nogami mam nie tak. Stać nie chcą!”.

A budzik wyje i wyje…

W końcu doczołgał się do szafki na której stal budzik i wyłączył.

No i siedzi mi tak na tej podłodze i nie wstaje.

Pytam się Go:

„ dobrze się czujesz?”

„ No właśnie nie wiem!”

„ Jak nie wiesz? Boli cię cos?”

„ chyba nie”

„chyba??? A może to po tym plastrze? Tak mało lekarstw używasz, ze może to jaki szok dla organizmu?”

„ na pewno to ten cholerny plaster”

i zaczęliśmy się chichotać oboje.


Z reszta naszej grupy zjedliśmy lekkie śniadanie, spakowaliśmy prowiant, sprzęt fotograficzny i wsiedliśmy w samochody by dojechać do centrum Tromsø skąd miał nas zabrać autobus. W drodze Mój Wiking narzekał ze mu jakoś dziwnie dziś. Pewnie się czul jak na haju.

W autobusie okazało się ze Mój Pan ubrał się „odwrotnie” heheheh

(Pisząc to po prostu płaczę ze śmiechu)

Co znaczy ubrał się odwrotnie? A no, założył swój ciepły wełniany sweter, który ma zamek zapinany pod szyja, przód na tył.
Jak mu się w autobusie ciepło zrobiło i chciał się odpiąć pod szyja, okazało się ze zamek z swetra zniknął.
Patrzy na mnie i mowi: „ chcesz cos zobaczyć? patrz jak się ubrałem!!! Cholerny plaster”
Dalej rechotaliśmy się już oboje.

Także drodzy czytelnicy, dobrze od czasu do czasu łyknąć jakaś tabletkę przeciwbólowa, by nie przeżywać potem takiej ekstazy po plastrze przeciw chorobie morskiej heheheh.

Mnie i moim kolegom nic nie dolegało :)

Suma summarum, plastry zadziałały, nikt nie czuł  się zle na łodzi. Szkoda tylko że  tam na północy dzionek taki krótki, światła ubywało, i pod koniec wyprawy cieżko sie fotografowało.
Przywiezliśmy dużo zdjec. Fajna wyprawa, niezwykle przeżycia.



Troche zeszlo mi czasu, by dostosowac roznowage na lodzi
i moc swobodnie fotografowac.
Na szczescie morze bylo dosc spokojne, a wieksze fale byly jedynie wzburzane przez wieloryby i orki.


Fontanna 




zastanawiala mnie ta podwinieta pletwa orki, czy to jakas choroba? 
Ktos moze wie?






Niebo o godzinie 13.30 zmienialo kolory i zaczelo sie szybko sciemniac





ponizej widac jakie ogromne pletwy grzbietowe maja orki.




Wszyscy z wyprawy wrocilismy zadowoleni, chociaz z pewnym niedosytem.
Marzyly nam sie fotki sterczacych orek z nosami do gory przy zachodzacym sloncu i rozowiacym sie niebie oraz wyskakujacych i robiacych piruety wielowrybow.

Takich akcji niestety nie zobaczylismy


hmmmm, trzeba sie wybrac na kolejna wyprawe,
moze na nsatepny rok, kto wie?


milego wieczorku



2017-12-08

Tromsø - Whale Safari / Valsafari - part 1




Wreszcie znalazłam chwilkę, by podzielić się z Wami wrażeniami z wyprawy na wieloryby.
Cala podróż zaczęła się nieciekawie, bo wylatywaliśmy w czwartek, w dniu, kiedy zapowiedziano potworny sztorm "Ylva", szalejący w środkowej i północnej części Norwegii.
My mieszkamy w środkowo-wschodniej części Norwegii. Wylot był z Molde do Oslo a stamtąd dalej na północ do Tromsø.
Moje przeczucia tego dnia były złe...bardzo złe.

Po pierwsze, bałam się ze loty będą odwołane. Może nie loty z Molde, bo u nas jeszcze tak bardzo nie wiało, ale obawiałam się, ze ugrzęźniemy w Oslo na długie, długie godziny!


Po drugie, jeśli nawet nie odwołają nam lotów, to na bank odwołane będzie safari na wieloryby, bo przecież żaden rozsądny organizator nie wypuści się w morze podczas szalejącego sztormu.


Po trzecie, przy tak fatalnej pogodzie możemy tylko pomarzyć o gwieździstym niebie i fotografowaniu zorzy polarnej czy Drogi Mlecznej.


Na szczęście, mieliśmy bardzo cieplusi i milusi i świetnie wyposażony domek (wynajęty za pośrednictwem Airbnb), w którym ewentualnie było by nam spędzić cały ten sztormowy czas i niepogodę.














Jakby tego było mało, musieliśmy tez zadbać i szybko znaleźć plan awaryjny naszego pobytu dla całej naszej 7 osobowej grupy. Tylko co tu robić gdy sztorm szaleje, leje i wieje niemiłosiernie?
To nie koniec problemów.

Na lotnisku w Oslo okazało się, ze jeden z naszych kolegów w ferworze stresu i pospiechu zapomniał swojej torby fotograficznej i przybył na lotnisko BEZ NIEJ!!!
Masakra, wyprawa na wieloryby bez aparatu!

Kolega próbował sobie żartować i mówił, ze przecież ma jeszcze telefon, ale żal nam go było bardzo.
Ja w swoim plecaku fotograficznym miałam aż 3 aparaty, wiec 1 mogłam ewentualnie pożyczyć. Problem w tym ze nie miałam do niego dodatkowego wolnego obiektywu.
Próbowaliśmy to rozwiązać szukając na internecie sprzętu do wynajęcia w Tromsø lub okolicach i o zgrozo NIC!!! Kompletnie NIC!
Nikogo, kto wypożycza sprzęt fotograficzny w okolicy.

Siedząc i myśląc jakby tu rozwiązać problem, mowie do Mojego Wikinga: słuchaj może Audun Rikardsen (świetny i znany marino-biolog i fotograf w Norwegii, oraz ambasador marki Canon) mógłby nam jakoś pomoc. Mieszka w okolicy może ma namiary na jakieś prywatne osoby które wypożyczają sprzęt.
Moj Wiking, najpierw mówi: eee napisz Ty, może kobiecie nie odmowi. Mowie mu: bzdury pleciesz! Pisz do niego, bo szkoda marnować czasu a zaraz wsiadamy w samolot do Tromsø!

Nie wiem dlaczego faceci maja tyle oporu, by poprosić o pomoc!!!
Brzęcząc pod nosem, w końcu napisał wiadomość do Auduna i zostało nam tylko mieć nadzieje ze ten zechce odpisać. Bo, nie każdy słynny fotograf chce marnować czas dla fotografów amatorów.
Tym razem jednak byłam dobrej myśli.

Do Tromsø dolecieliśmy bez specjalnych przeżyć. Turbulencje wszakże były ale nic, co by mnie mocno zaniepokoiło. Wylądowaliśmy miękko i bezpiecznie.
Na lotnisku w Tromsø czekały na nas 2 wynajęte samochody. Odebraliśmy bagaże i pojechaliśmy do miejsca naszego wypoczynku.
W drodze dostaliśmy sms-a z odpowiedzią od Auduna, ze nam pomoże.
YES! pomyślałam sobie.
Wiedziałam ze nam odpowie. Świetnie ze otrzymaliśmy pozytywna odpowiedz. 
Ja dodatkowo cieszyłam się na sama myśl, ze będę mogła go poznać Auduna osobiście :)

On sam, okazał się bardzo fajnym facetem, skromnym, sympatycznym i biła od niego aura serdeczności. Na nasze pytania o wielorybach, miałam wrażenie ze się aż "zapala" i mógłby gaworzyć godzinami. Pożyczył nam sprzęt nie tylko na wieloryby ale także statyw i obiektyw do fotografowania krajobrazu i zorzy :)


Moj kolega był w ciężkim szoku heheheh. A po całej wyprawie bardzo zadowolony z jakości zdjęć jakie przywiózł ze sobą do domu.
Dodam tylko ze dostał szanse fotografowania na bardzo drogim sprzęcie. Trochę był przerażony i bał się, ze się nie wypłaci jeśli cos się stanie z tym drogim sprzętem.
Daliśmy koledze kilka dobrych wskazówek, szybka instrukcje obsługi i kolega uspokoił się na tyle, ze zaczął biegać z aparatem wokół domu i testować go. Nabrał prawdziwej ochoty na fotografowanko.
Dla niego to był duży krok do przodu jeśli chodzi o aparat, bo w ręce wpadł mu nagle aparat pełnoklatkowy a wcześniej fotografował na niepełnej klatce.

Wracając do naszych planów weekendowych.
Safari na wieloryby miało odbyć się w piątek a drugie w sobotę. Obie wyprawy dwóch różnych organizatorów. Niestety, piątkowa wyprawa została odwołana z powodu niespokojnego morza i złych warunków pogodowych, natomiast sobotnia była wciąż w planie.

Piątek spędziliśmy na zwiedzaniu Tromsø.
Ranek był dość ciemny i szybko zauważyliśmy, że świata dziennego za dużo nie będziemy mieli a dzień za pewnie będzie bardzo krótki.
Rankiem spotkaliśmy przemiłego mieszkańca Tromsø, który nam udzielił kilka turystycznych wskazówek. Opowiedział o miejscach wartych obejrzenia.

Na poniższych zdjęciach widzicie jak zmieniało się światło tego ranka. Ze stalowo szaro-niebieskiego nieba z jednej strony, w różowo-łososiowe kolorki przy wschodzącym słońcu z drugiej strony.








Wczesnym południem, ok godz.11:00 wjechaliśmy kolejka linową do Storsein na szczycie góry Fløya. Widoki cudne, ale wiało tam niemiłosiernie, co widać na niektórych zdjęciach.








Było dość ciemno jak na środek dnia i bardzo, bardzo zimno na szczycie!
Poniżej widać jak ciepło jesteśmy poubierani. My byliśmy dobrze przygotowani na te arktyczne warunki, ale niektórzy turyści, dosłownie bez wyobraźni.... totalna katastrofa!
Lekkie przewiewne kurteczki, bez czapek i rękawiczek, w obcisłych dżinsach i sportowym obuwiu!
A potem trzeba takich gagatków ściągać helikopterami z gór, bo zamarzają w połowie drogi.
Osobiście nie wpuszczałabym takich niepoważnych i źle ubranych turystów do kolejki, zaznaczając im, brak odpowiedniego odzienia.








Poniżej nasz szczęśliwy kolega z pożyczonym aparatem :) pokazuje owocne fotografowanko.






Dnia ubywało w zastraszającym tempie, światło dzienne gasło z minuty na minutę, ściemniało się coraz szybciej. Niebo się różowiło kolorując krajobraz wokół. Widoki przepiękne!






Pogoda na górze do łatwych nie należała. Wiatr wzmagał się z każda chwila, i przechodził w bardzo porywisty. Tak porywisty, ze nie mogłam ustać na nogach. To był czas, by się schować w cieplej restauracji i napić gorącej kawy i przekąsić cos kalorycznego.
Nie obyło się bez przymusowego, dodatkowego postoju na górnej stacji kolejki z powodu porywistego wiatru. A wiało nam tam, aż 20-22m/s!
Na szczęście po 1,5 godziny zdążyliśmy zjechać w dół, zanim nastąpiły całkowite ciemności. A te w Tromsø o tej porze roku nastają już około godziny 15:00!

Końcówkę dnia spędziliśmy w centrum.
Sfotografowaliśmy słynny kościołek w Tromsø " Ishavskatedralen"





i wróciliśmy do naszego przytulnego domku by posilić się ciepłym obiadkiem.
Siedząc i delektując się obiadem, zastanawialiśmy się czy wieczór ten utrzyma się bezchmurny i czy Zielona Dama zechce nam tego wieczoru zatańczyć na niebie.
Wieczorem, siedząc w ciepełku, sącząc gorąca herbatę i wspólnie przeglądając nasze fotki z wypadu, zastanawialiśmy się czy safari na wieloryby będzie udane. Zastanawialiśmy się czy nie będzie za mocno wiało i huśtało nam na morzu. Trzy godziny na takim bujaku, mogły by się skończyć wiszeniem za burta i karmieniem krabów.

Podczas kiedy my gaworzyliśmy sobie o wielorybach, jeden z kolegów wyszedł na taras z aparatem. Wrócił po dłuższej chwili, podchodzi do mnie mi mówi na ucho: chcesz cos zobaczyć? No pewnie, mowie mu. Pokazuje mi ostatnia fotę a tam…. ZORZA. 
Yooopiiiiii! No to mamy i zorze!
Mowie głośno do wszystkich: ok koledzy, to ja wychodzę na nocne fotografowanko, kto idzie ze mną?

Oczywiście, nie trzeba było długo zachęcać, w te pędy ubraliśmy się ciepło, zapakowaliśmy dodatkowe baterie i pognaliśmy w odwrotnym kierunku do miasta, gdzie było ciemno i gwieździście.

Trafiliśmy na obóz lapoński, w którym jakaś grupa turystów miała "wieczorek lapoński" w namiotach. Obok tych namiotów pasły się renifery. Szczerze mówiąc, było tak ciemno tego wieczoru, ze mogłam dostrzec dosłownie kilka ich sztuk. Natomiast przeglądając później zdjęcia na komputerze, doznałam szoku. Dlaczego, bo reniferów było naprawdę dużo, spore stado! Nie wiem czy miałabym odwagę tam wejść za dnia! A po drugie, robiąc zdjęcia klęczałam na czymś (#%!) o czym nie miałam zielonego pojęcia! Przyjrzyjcie się sami zdjęciom.

Widząc ten obóz lapoński, mowie do moich kolegów: nie wiem jak wy, ale ja tam wchodzę! Jak mnie ochrzania to wyjdę, a jak nie to będę mieć fajne foty.
Pognałam do obozu. Zorza tańczyła na niebie. W pewnym momencie eksplodowała dosłownie nad naszymi głowami. Przepiękna korona mieniąca się i bijąca jak żywe serce. Gołym okiem widziałam fiolet wydobywający się z samego jej centrum. MAGIA!

Stałam tak i podziwiałam, zamiast fotografować. Często tak mam, że wole sobie popatrzeć i napawać się tym fenomenem natury, chłonąc każda cząstkę tej bezkresnej energii.
Jak już sobie tak postałam, i popodziwiałam, zabrałam się w końcu za fotografowanie.






Po kilku minutach mojego fotografowania, pojawia się organizator wieczorku i…. wita się ciepło.
Szczerze mówiąc byłam przygotowana na jakiś niezły ochrzan, że tu wstęp wzbroniony, nie wolno fotografować i takie tam....
A tu, miłe zaskoczenie.

Hello? How are you? Are you professional photographer?
Can I see your work?

Eeee Hello, I´m fine. Yes, of course, you can see...

WOW!!!! You are really good.
Would you like to take the pictures of my guests?
They would be be very happy to get pictures of Aurora from this magical evening.

Ok, I can try.

Nie widząc wciąż moich kolegów, chyba się bali wejść na teren obozu... poszłam za organizatorem do grupy Amerykanów, którzy wieczór spędzali na wędzeniu kiełbasek na ognisku i słuchaniu lapońskiego jojkowania.
Przywitałam się z wszystkimi, a Peter, organizator, przedstawia mnie jako profesjonalnego fotografa który się zgodził pstryknąć kilka grupowych fotek...

Hmmmm, raz się żyje, myślę sobie.Dodam, że nigdy nie fotografowałam osób na tle zorzy.
Pytam zebranych czy będą w stanie ustać bez ruchu od 3-5 sekund.

YEEEEESSSSS!!!!!  no i poleciało kilka zdjęć.

I co ciekawe.... nawet mi za to zapłacono! Gotówka!!! z prośba o przeslanie tych zdjęć na maila.
Wyszłam stamtąd w szoku! Dostałam też pozwolenie na sfotografowanie do woli, reniferów i
na co tylko bym miała ochotę :)





Nawet zostałam zapytana czy nie chciałabym pracować jako fotograf dla nich. Odpowiedziałam, że z mila chęcią, gdyby to było tylko troszkę bliżej.   







A moi koledzy i sam Wiking nie mogli w te historie uwierzyć :)

Przed wczoraj dostałam odpowiedz od Amerykanów ze są bardzo szczęśliwi i zadowoleni ze zdjęć i ze będą mieć wspaniałą pamiątkę z tej nocy i że się cieszą że mogłam ich sfotografować :)

MISSION COMPLETED 
SUCCESFULLY


W następnym poście o samym safari na wieloryby i moich przeżyciach :)

Miłego dnia