Dziś, część druga historii naszej wyprawy do Tromsø.
Jak już pisałam w poprzednim poście, jedno safari na wieloryby zostało odwołane z przyczyn pogodowych. Morze po sztormie było wciąż rozbujane i wiało dość mocno.
Na szczęście sobotnie safari było wciąż w planach, z „MAŁYMI” zmianami. Otóż, dowiedzieliśmy się, ze ławice śledzi popłynęły dużo dalej na północ niż miejsce naszej zaplanowanej wyprawy, a wraz za śledziami popłynęły wieloryby i orki. Czyli widoki na zobaczenie wielorybów zmalały.
Ale dostaliśmy wiadomość, ze bardzo naszemu organizatorowi zależy, byśmy jako klienci byli zadowoleni z wyprawy i zaproponował nam wcześniejszy o 4 godziny!!!! Wyjazd. Wyjazd podstawionym autobusem, który miał nas dowieźć w nowe miejsce pobytu wielorybów i orek. Tam czekać na nas miała lodź. Oczywiście wszystko bez dodatkowych kosztów dla nas.
Jedynym problemem a właściwie napisałabym niedogodnością dla nas była bardzo wczesna pobudka bo aż o 4:30.
Wieczorem, przed dniem wyjazdu na wieloryby, było nocne fotografowanie zorzy o którym wspomniałam w poprzednim poście.
A teraz przejdę do zabawnej historii która się nam przydarzyła.
Na kilka tygodni przed wyjazdem, rozmawiałam ze znajomymi o tym jakby tu najlepiej się przygotować do tego wyjazdu, a właściwie jak zwalczyć chorobę morska. Bo szkoda było by wisieć za burta i karmić kraby zamiast fotografować.
Dostałam dwie rady: albo tabletki przeciw chorobie lokomocyjnej. Niestety po tabletkach można się czuć sennie i zmęczonym i działają krótko. Albo jakieś specjalne plastry, które nakleja się za uchem na 6 godzin przed wypłynięciem i działają aż przez 72 godziny. Wybraliśmy opcje druga, bo 1 plaster miał starczyć na 2 safari.
Wieczorem po prysznicu ponaklejaliśmy sobie plasterki za uszami i poszliśmy spać by rano bez problemu wstać na te wczesno-poranne safari. Ja się tylko zastanawiałam czy mi ten plaster w nocy nie odpadnie, ale nie odpadł.
Natomiast mój Wiking miał specjalne efekty po „zażyciu” plastra. Dodam ze On to z tych którzy, żadnych tabletek brać nie chcą a lekarza unika jak tylko może.
Rano budzi nas budzik. Mój Pan wstaje w lóżka pierwszy, bo od zewnętrznej leżał. Wstaje by zatrzymać budzik i… BANG!!!!
Walnął na podłogę z hukiem i leży jak długi! Najpierw pomyślałam, ze się poprzewracał o te nasze walizki porozkładane po podłodze. I sama nie wiedziałam czy się śmiać czy go zbierać z tej podłogi. Zanim zdążyłam cokolwiek więcej pomyśleć, słyszę „ co do diabla się dzieje!!!???”
A budzik wyje i wyje, wiec mu odpowiadam „nic się nie dzieje, budzik dzwoni, wiec go wyłącz, bo masz bliżej”. A On mi odpowiada: „ cos mi się w głowie kreci z nogami mam nie tak. Stać nie chcą!”.
A budzik wyje i wyje…
W końcu doczołgał się do szafki na której stal budzik i wyłączył.
No i siedzi mi tak na tej podłodze i nie wstaje.
Pytam się Go:
„ dobrze się czujesz?”
„ No właśnie nie wiem!”
„ Jak nie wiesz? Boli cię cos?”
„ chyba nie”
„chyba??? A może to po tym plastrze? Tak mało lekarstw używasz, ze może to jaki szok dla organizmu?”
„ na pewno to ten cholerny plaster”
i zaczęliśmy się chichotać oboje.
Z reszta naszej grupy zjedliśmy lekkie śniadanie, spakowaliśmy prowiant, sprzęt fotograficzny i wsiedliśmy w samochody by dojechać do centrum Tromsø skąd miał nas zabrać autobus. W drodze Mój Wiking narzekał ze mu jakoś dziwnie dziś. Pewnie się czul jak na haju.
W autobusie okazało się ze Mój Pan ubrał się „odwrotnie” heheheh
(Pisząc to po prostu płaczę ze śmiechu)
Co znaczy ubrał się odwrotnie? A no, założył swój ciepły wełniany sweter, który ma zamek zapinany pod szyja, przód na tył.
Jak mu się w autobusie ciepło zrobiło i chciał się odpiąć pod szyja, okazało się ze zamek z swetra zniknął.
Patrzy na mnie i mowi: „ chcesz cos zobaczyć? patrz jak się ubrałem!!! Cholerny plaster”
Dalej rechotaliśmy się już oboje.
Także drodzy czytelnicy, dobrze od czasu do czasu łyknąć jakaś tabletkę przeciwbólowa, by nie przeżywać potem takiej ekstazy po plastrze przeciw chorobie morskiej heheheh.
Mnie i moim kolegom nic nie dolegało :)
Suma summarum, plastry zadziałały, nikt nie czuł się zle na łodzi. Szkoda tylko że tam na północy dzionek taki krótki, światła ubywało, i pod koniec wyprawy cieżko sie fotografowało.
Przywiezliśmy dużo zdjec. Fajna wyprawa, niezwykle przeżycia.
Troche zeszlo mi czasu, by dostosowac roznowage na lodzi
i moc swobodnie fotografowac.
Na szczescie morze bylo dosc spokojne, a wieksze fale byly jedynie wzburzane przez wieloryby i orki.
Fontanna
zastanawiala mnie ta podwinieta pletwa orki, czy to jakas choroba?
Ktos moze wie?
Niebo o godzinie 13.30 zmienialo kolory i zaczelo sie szybko sciemniac
ponizej widac jakie ogromne pletwy grzbietowe maja orki.
Wszyscy z wyprawy wrocilismy zadowoleni, chociaz z pewnym niedosytem.
Marzyly nam sie fotki sterczacych orek z nosami do gory przy zachodzacym sloncu i rozowiacym sie niebie oraz wyskakujacych i robiacych piruety wielowrybow.
Takich akcji niestety nie zobaczylismy
hmmmm, trzeba sie wybrac na kolejna wyprawe,
moze na nsatepny rok, kto wie?
milego wieczorku
2 komentarze:
Jestem pod ogromnym wrażeniem pięknych zdjęć !
Zazdroszczę Ci ogromnie tak cudownej przygody .
Oby i mi kiedyś było dane takową przeżyć <3
Gdybyś miała ochotę to serdecznie zapraszam Cię na bloga swojej Przyjaciółki , która również jak i Ty chwyta piękne obrazy w swój obiektyw i pisze posty płynące prosto z serca dla drugiego człowieka .
---> odnowionaja.blogspot.com
Pozdrawiam bardzo serdecznie Sylwia :)
dziekuje za cieple slowa.
I zycze Ci bys kiedys mogla taka przyrode zobaczyc. Pamietaj... spelniaj swoje marzenia.
Moze nie przychodza one od razu, ale marzeniom trzeba pomoc sie zblizyc :)
Wierze ze Ci sie to uda
pozdrawiam
PS. zagladne do kolezanki :)
Prześlij komentarz